Bangkok nie daje o sobie zapomnieć. To miasto paradoksów, sąsiadującego ze sobą brudu i czystości, luksusowych butików i tymczasowych budek z jedzeniem, hosteli z noclegiem za grosze i hoteli kapiących złotem. A także tysięcy świątyń.
O świcie, kiedy turyści słodko śpią, ulicami przechodzą ubrani w pomarańczowe szaty mnisi. Z brązową miską w dłoni przemierzają ulicę, Tajowie wkładają do nich jedzenie, które ma starczyć im na cały dzień. Według oficjalnych danych w Bangkoku jest prawie czterdzieści tysięcy buddyjskich świątyń: od małych lokalnych świątynek do ogromnych kompleksów.
William Somerset Maugham pisał o tajskich świątyniach w 1930 roku:
„[Są niepodobne do niczego innego na świecie. Ich widok zapiera dech i nie można ich wpisać do znanych nam schematów. (…) Aż chce się śmiać z rozkoszy, że coś tak fantastycznego może istnieć na tej ponurej ziemi. Są wspaniałe, błyszczą złotem i bielą, lecz nie jaskrawe; na tle wyrazistego nieba, w tym oślepiającym słońcu, przeczą świetności natury i uzupełniają ją pomysłowością i radosną śmiałością ludzi.”
Świątynie w Tajlandii są nie tylko piękne. Przede wszystkim pozwalają zrozumieć tajskie społeczeństwo, które w zdecydowanej większości wyznaje buddyzm Therawada. Wat to coś więcej niż tylko „świątynia”: to miejsce, gdzie mieszkają mnisi, miejsce modlitw, biblioteka do studiowania świętych pism, szkoła, krematorium; niektóre, zwłaszcza na wsiach, mają na swoim terenie nawet szpital, centrum informacji czy noclegownię.
Moją uwagę zwróciły kunsztowne zdobienia dachów, zwane w Tajlandii chofa. Kształtem odnoszą się do postaci Garudy, pół-człowieka, pół-ptaka, hinduistycznego bóstwa, który jest „wierzchowcem” boga Wisznu. .
Najświętszą częścią świątyni jest ubosot (อุโบสถ), zwany też często bot. Dookoła niego ułożonych jest osiem kamieni bai sema (ใบเสมา), które wyznaczają granicę między sacrum a profanum. W Japonii taką rolę pełni brama torii. Bardzo łatwo pomylić je z wiharn, podobnym budynkiem, gdzie modlą się mnisi i ludzie świeccy. Główna różnica to brak granicznych „kamieni”.
W Wat Pho to właśnie w wiharn znajduje się słynny posąg Leżącego Buddy. Zbudowany został w 1832 roku na zlecenie króla Ramy III i symbolizuje wejście Buddy w stan Nirwany. Długi na 46 metrów (!) Budda spoczywa w pozycji „śpiącego lwa”. Jest o tyle nietypowa, że większość z posągów Buddy wpisuje się w kilka ustalonych pozycji ciała. Do tego dochodzi kilka koniecznych detali: uṣṇīṣa (wypukłość/kok na czubku głowy), skręcone w przeciwnym kierunku niż wskazówki zegara włosy i długie płatki uszu.
Większość turystów robiła sobie zdjęcia jedynie przy głowie Buddy, mijając w pośpiechu jego resztę. Ale to chyba stopy Buddy wywarły na mnie największe wrażenie: 108 symboli Buddy wyrzeźbionych w masie perłowej. Po obejściu posągu, za jego „plecami” znajduje się 108 misek, do których można wrzucić monety, aby zapewnić sobie dobry los.
Wat Pho słynie także z tajskiego masażu. Do tej pory miałam blade pojęcie czym prawdziwy tajski masaż jest – kojarzył mi się raczej z japońskimi soap lands, pseudo-burdelami, które reklamują swoje oferty pod szyldem „thai massage”. Nic bardziej mylnego. Masaż przeprowadzany jest w pełnym ubiorze i (wg Wikipedii) jest połączeniem „akupresury ważniejszych punktów na ciele człowieka z elementami pasywnej jogi, rozciągania i refleksologii”. Po tajsku znany jest jako „klasyczny starożytny masaż”, nuat phaen boran (นวดแผนโบราณ). Wat Pho jest centrum edukacji tej antycznej sztuki w Tajlandii: prowadzone są tutaj kursy, wydawane odpowiednie certyfikaty… a przy okazji można skorzystać z usług i wybrać się na jeden z najbardziej renomowanych masaży w kraju. Moje kości zostały wychrupane, mięśnie rozluźnione i wszystko w otoczeniu najpiękniejszej świątyni w Bangkoku (przynajmniej z tych, które przez te kilka dni udało mi się zobaczyć, a trochę ich było)
Po masażu usiadłam na ławeczce w opustoszałej świątyni z zimną zieloną herbatą w dłoni. Z głośników słychać miarową modlitwę mnichów, gdzieś daleko miauczy kot. W oddali majaczą cztery ogromne stupy, zwane po tajsku chedi (เจดีย์); nie potrzebuję nic więcej do szczęścia. W jednej z nich jako relikwie „pochowano” pozostałości po Wielkim Buddzie z Ayutthaya (อยุธยา), byłej stolicy królestwa o tej samej nazwie, która w połowie XVIII wieku została splądrowana przez birmańskie wojska. W pozostałych trzech leżą kolejno Rama II, III i IV.

Po drugiej stronie rzeki Chao Praya znajduje się świątynia Wat Arun, dosłownie „Świątynia Świtu”. Jej serce to ogromny prang (ปรางค์), misternie rzeźbiona wysoka wieża, której kształt zaczerpnięto z kultury khmerskiej. Nazwa „Arun” pochodzi od Aruṇá, personifikacji świtu, woźnicy rydwanu boga słońca w mitologii wedyjskiej. W przeciwieństwie do tradycyjnych prangów, ten w Wat Arun pokryto kolorowym fajansem, a na szczycie zamontowano malutkie dzwoneczki. Poruszane wiatrem, rozbrzmiewają w całej okolicy, a ich słodką melodię niosą dalej muliste wody rzeki Chao Praya (เจ้าพระยา).
Przez stulecia posągi Buddy, architektura świątyń i malowidła nie były postrzegane w kategoriach sztuki. Tworzono je, by pomagały w modlitwie, w nauce, a nie po to by cieszyły oczy. Dzisiaj tysiące Tajów i cudzoziemców odwiedza codziennie Leżącego Buddę w Wat Pho, dyskutują o „tajskiej sztuce”, porównują, który Budda w Bangkoku jest najpiękniejszy… zapominając, że malowidła na ścianach, były kiedyś czymś na wzór strony z podręcznika, a nie obrazkiem do galerii sztuki. A że przy okazji są piękne; na tyle, że z czasem pod wpływem zachodniego zachwytu wszystkim co „orientalne”, zaczęły byś postrzegane jako sztuka? Tak już działa świat.
Przy budowie świątyń myślano o zasadach z dwóch światów: realnego i boskiego. Trzymano się zasad fizyki tak mocno, jak tych z kosmologii. To, co dzisiaj uznajemy za misterne zdobienia, zostało stworzone z konkretną funkcją. Nie bez powodu wejścia do ubosot chronią demony yaksha z tajkiego eposu narodowego Ramakien (รามเกียรติ์), bazującego na indyjskiej Ramajanie. Potrójny podział zdobień na prangach odnosi się do trzech obszarów według hinduistycznej mitologii: sferę pożądania, sferę formy i sferę bezforemną.
Główny prang to symbol świętej góry Meru, która uznawana jest za centrum wszystkich wszechświatów: fizycznego, metafizycznego i duchowego i to wokół niej krążą Słońce i Ziemia. Cztery mniejsze prangi to cztery kontynenty, a pomiędzy nimi rozpościera się głęboki kosmiczny ocean. Moją szczególną uwagę zwróciły pomijane przez turystów płaskorzeźby, pokazujące sceny z legendarnego lasu Himavanta (หิมพานต์), w którym mieszkają różne mityczne postaci, między innymi garuda, która zdobi końce dachów tajskich świątyń… można by o symbolice Wat Arun mówić bez końca. Im więcej o tym czytam, tym bardziej mam wrażenie, że znalazłam się w samym środku tajskiego kalejdoskopu. Z światłem odbijającym się od kolorowych fajansowych kwiatów, z grającymi na wietrze dzwonkami i zapachem jedzenia z pobliskich domów.
Dziękuję za ten wpis. Dzięki pozwolę sobie go podlinkować na moim blogu, gdy wreszcie będę miała czas napisać więcej o mojej wycieczce do Bangkoku.